Trochę o mnie


wtorek, 5 stycznia 2016

Koniu mój

Ostatnie dni są skłoniły mnie do rozważań odnośnie relacji jakie budowane są między koniem a człowiekiem, przez nich nawzajem oczywiście oraz w jaki to sposób koń przez tegoż człowieka jest traktowany na poszczególnych etapach ich wspólnego życia. Dodatkowym bodźcem, który pchnął mnie w tym kierunku było wysłuchanie archiwalnej audycji radiowej na temat przyjaźni z koniem. Wszystkim zainteresowanym polecam tę audycję: radio TOK FM, cykl Doroty Sumińskiej "Wierzę w Zwierzę", audycja pt. "Jak zaprzyjaźnić się z koniem?" z dnia 23.03.2014r.
Podczas tych moich rozmyślań doszłam do wniosku, że niestety nie każdą relację koń-człowiek można nazwać przyjaźnią. Wiele takich relacji jest nią mylnie nazywanych. Wiele takich relacji zaczyna być przyjaźnią, ale kończy się zwykłym przyzwyczajeniem, a niekiedy nawet staje...kłopotem.
Jako świeżo upieczona nastolatka jeździłam w pobliskiej stajni i bardzo zżyłam się z tamtejszymi końmi. Miałam oczywiście swoją ulubioną klacz, którą rozpieszczałam (niestety) do granic możliwości. Wszystkie konie lubiłam, ale niektóre nie były mi tak bliskie jak Florka. To na niej stawiałam pierwsze jeździeckie kroki i uczyłam się opieki nad końmi. Zawsze przeżywałam niejako rozczarowanie, gdy okazywało się, że danego dnia nie mogłam na niej pojeździć. Florka bowiem pracowała nie tylko jako koń rekreacyjny, ale przede wszystkim jako hipoterapeuta. Zawsze pracowała w parze z Kolią - konikiem polskim. Kolia była już sędziwą klaczą, ale dobrze się spisywała w roli konia hipoterapeutycznego. Te dwie klaczy były naprawdę niezwykle spokojne i cierpliwie znosiły wszelkie niewygody. Pracowały niekiedy nawet po 6-8 godzin dziennie, często w deszczu, piekącym słońcu, przy porywach silnego wiatru, otoczone niesfornymi muchami i kąsającymi gzami latem. Nigdy się nie skarżyły. Posłusznie spełniały swoją misję. Czasami obolałe, zwłaszcza wówczas, kiedy już lata dawały o sobie znać. W końcu nie były już w stanie pracować, nogi nie niosły, ciężko było złapać oddech. Kolia szybciej straciła siły. Nie wychodziła już z boksu, potem przestała w ogóle wstawać. Jej ciało pokryło się wrzodziejącymi ranami, straciła apetyt. Widać było, że koniec jest bliski. Koń cierpiał po cichu, nadal się nie skarżył. Chciał tylko w spokoju odejść na Niebieskie Pastwiska. Godnie umrzeć, bo na to zasłużyła po latach ciężkiej pracy. I wtedy przyjechał wielki samochód z napisem "Skup bydła i koni". Kolia nie była w stanie samodzielnie się podnieść. Dostała zastrzyk. Jeden, drugi, kolejny...Po to tylko, aby mogła na własnych nogach przejść z boksu po rampie wprost do wielkiego samochodu...Tylko wówczas właściciele mogli dostać za nią pieniądze. Ostatni zarobek. Bo jak to tak pozwolić koniowi umrzeć za darmo?! Niech będzie z tej śmierci jakiś pożytek, chociaż parę stów, dobre i tyle. I właściciel zadowolony i handlarz, bo przecież też mu coś skapnie. A koń? Co tam koń, skoro już nie nadawał się do pracy i nie był maszynką do zarabiania pieniędzy. Niech idzie na rzeź. Podnieśli rampę, zamknęli drzwi, podali sobie dłonie. Nim wielki samochód odjechał, słychać było jak Kolia upada. Resztkami sił zarżała smutno ostatni raz...
Bardzo płakałam. Nie potrafiłam zrozumieć motywu działania właścicieli. Jak można oddać konia na rzeź?! Po tylu latach ciężkiej pracy? Jak można postąpić tak bezdusznie? Długo dręczyły mnie te i podobne pytania. Do dziś nie znajduję na nie właściwej odpowiedzi. I tak już pewnie pozostanie. Dla mnie niewyobrażalne jest pozbycie się konia, który niejako służył mi przez tak wiele lat. Nie wyobrażam sobie, że w taki sposób mogłabym postąpić z moimi końmi. Epi jest za połową swojego życia, Amira najlepsze lata też ma już za sobą, Egerii niewiele brakuje do przekroczenia granicy starzenia się... Ale to są moje przyjaciółki! Jakże mogłabym pozbyć się ich, kiedy przestaną pracować, bo zdrowie już im na to nie pozwoli? Nie, nigdy w życiu! Prawdziwa przyjaźń nie ma kresu, a ta ludzko-zwierzęca wręcz wymaga od człowieka stosownego zachowania i pomocy, kiedy zwierzę zaczyna niedomagać. Zawsze robiłam i robię wszystko, aby ulżyć moim klaczom w cierpieniu.
Wiem, że kiedy nadejdą te ostatnie dni, pozwolę im odejść w błogim spokoju i nigdy nie skażę na podróż po śmierć. Bardzo wcześnie obiecałam sobie, że jeśli tylko będę mieć swego konia (wówczas nawet nie marzyłam o takich wspaniałych trzech rumakach), pozostanie on ze mną do końca swoich dni. I wiem, że tej obietnicy dotrzymam. 
Pamiętam bardzo poważną kontuzję stawu barkowego u Epi. Przez 3 miesiące była całkowicie wyłączona z treningu. Mocno kulała. Codziennie dostawała domięśniowe zastrzyki - trzy serie kilkudniowe. Do tego wcierki i masaże. Ćwiczenia, spacery w ręku bez obciążenia. Nie było gwarancji, że wróci do formy, że będzie mogła jeszcze kiedykolwiek normalnie pracować pod siodłem. Ale ja się nie poddawałam. Robiłam wszystko, co mogłam, aby jej pomóc odzyskać sprawność. Czasami brakowało mi już siły, o pieniądzach nie wspomnę. Wiadomo przecież, że kuracja koni do tanich nie należy. Leki są drogie, weterynarz za darmo też nie przyjeżdża. Pewnego dnia przyjechał po dłuższej przerwie znajomy pan na jazdę. Chciał jeździć na Epi, bo, jak zawsze twierdził, była jego "ulubienicą i wspaniałym koniem, którego każdy chciałby mieć". Kiedy pokrótce opowiedziałam mu jej historię, rzekł: "To po co trzymać takiego konia? Sprzedaj i będziesz miała problem z głowy". Ja na to: "Spełnionych marzeń się nie sprzedaje". Skończyliśmy rozmowę na ten temat i resztę wycieczki terenowej spędziliśmy niemal w całkowitym milczeniu. 
Oto przykład typowo konsumpcyjnego podejścia do życia, ba, do przyjaźni. Po prostu, jeśli koń przestaje być użyteczny, najlepszym rozwiązaniem jest się go pozbyć. Niestety jest wiele osób, które mają takie właśnie podejście. W wielu szkółkach jeździeckich konie to maszyny do zarabiania pieniędzy. Wykorzystuje się je do oporu, niekiedy do ostatnich sił. Kiedy wszystko układa się dobrze, koń jest "milutki i kochany". Ale kiedy tylko końskie zdrowie się sypie, ten wcześniej jakże "milutki i kochany" koń, staje się bezużyteczną rzeczą, której należy się pozbyć. Staje się maszyną robiącą gnój i zżerającą pieniądze. I już nikt nie pamięta o jego zasługach. Nikt nie liczy się z jego zdrowiem i uczuciami. Bezduszni są tacy ludzie. Nie potrafią dostrzec w koniu żywej, myślącej, jakże inteligentnie myślącej, istoty. A wystarczy tylko spojrzeć w końskie oczy, by dostrzec w nich wszystko. Koń czuje. Koń myśli. Koń wie.
Mój świętej pamięci Dziadek nade wszystko ukochał konie i ratował te, które zostały skazane na rzeź przez swoich poprzednich właścicieli. Regularnie jeździł na pobliski targ i kupował te najbardziej wynędzniałe i bezsilne konie. Niekiedy resztkami sił docierały do dziadkowego gospodarstwa. Wystraszone, obolałe, wychudzone. Czasem brakowało im już sił, aby się bać. Dziadek z troską i ostrożnością zdobywał ich zaufanie, leczył je, karmił, czyścił. Dbał o nie i pomagał odzyskiwać siły. Nędzna szkapina z dnia na dzień stawała się coraz silniejsza i piękniała w oczach, w których widać było wdzięczność i bezgraniczne zaufanie. Recz jasna Dziadek nie mógł zatrzymać wszystkich koni, dlatego zawsze znajdował im dobry dom u dobrego i troskliwego gospodarza. Uratował tak wiele końskich istnień.
Dlaczego tak się dzieje na świecie, że ludzie nie potrafią doceniać przyjaźni? Dlaczego wciąż spotykamy osoby, które potrafią zadawać ból i cierpienie drugiemu człowiekowi i zwierzętom? Dlaczego w rękach takich osób konie stają się tylko przedmiotem?
Jestem człowiekiem dużej wiary i mam nadzieję, że coraz więcej osób docenia tę końsko-ludzką przyjaźń i trwać będą oni w niej aż po kres. Mam też naiwną nadzieję, że kiedyś w końcu nadejdzie dzień, że usłyszymy po raz ostatni dźwięk zamykanej rampy...


Życzę wszystkim miłośnikom koni, aby doświadczyli wspaniałych chwil ze swoimi wierzchowcami i na swojej końskiej drodze spotykali prawdziwie pozytywnych końskich szaleńców, dla których dobro konia jest celem nadrzędnym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz