Trochę o mnie


poniedziałek, 26 stycznia 2015

Przygód kilka

Bieżąca pogoda jakoś tak nakłania mnie do rozmyślań i wspomnień. Ostatnio przypominałam sobie moje przygody z końmi w roli głównej i natchnęło mnie, aby kilkoma z nich podzielić się z Wami. Chyba nie sposób opisać wszystkie, bo przez 20 lat trochę ich się uzbierało, ale są takie, które szczególnie zapadły mi w pamięć. Nauczyły mnie one wiele. Wzbogaciły o nowe doświadczenia. Zapobiegły niektórym błędom. Z każdych wyciągałam wnioski, które nie zawsze były dla mnie budujące, ale na pewno mocno motywowały do dalszego działania.

Każdy jeździec na pewno pamięta swój pierwszy upadek. Mój upadek wspominam z uśmiechem na ustach. Był wtedy piękny wiosenny dzień. Dla mnie bardzo ważny, bo miałam rozpocząć naukę galopu. Byłam bardzo podekscytowana. Jechałam na mojej ulubienicy - Florenie. Udało się, zagalopowałam i jechałam w podskokach (bo to przecież pierwszy w życiu galop), obijając biedną poczciwą klacz po grzbiecie. Poczułam już większe rozluźnienie, Florena przeszła do kłusa, podbiło mnie, nie utrzymałam równowagi i spadłam na tyłek. Instruktor się śmiał, ja byłam zaskoczona, a mój tata przerażony, bo w końcu coś przecież mogło mi się stać. Wstałam, otrzepałam się, wsiadłam na konia i pojechałam dalej. Oczywiście nawet się nie potłukłam, podłoże było dość piaszczyste. Upadek w ogóle mnie nie zraził, a wręcz przeciwnie - jeszcze bardziej zmotywował do nauki jazdy. Poza tym, czułam się dumna, że w końcu "glebowałam". Właścicielom stajni postawiłam czekoladę, jak nakazuje zwyczaj i stałam się niemalże codziennym bywalcem stajni.
Niestety, nie wszystkie upadki były takie bezbolesne. No ale taka już rola jeźdźca:)
 
Wyjazd w teren na Amirze

Pamiętam przejażdżkę na klaczy o imieniu Galicja. Ponieważ opanowałam już wszystkie chody konia, podstawy skoków, zaliczyłam niejeden wyjazd w teren, chciałam wyjechać na spacer na nowym wierzchowcu, w innej stajni. Razem z młodziutką dziewczyną (nawet nie była instruktorką) pojechałyśmy w teren. Podziwiałam piękną okolicę, czułam się świetnie. Po rozstępowaniu koni przeszłyśmy do kłusa. Zbliżała się droga z lewej strony, w którą miałyśmy skręcić. I w tym momencie Galicja zrobiła nagły zwrot i na pełnym gazie cwałowała w kierunku stajni. Pędziła tak szybko, że aż trudno było mi złapać oddech, a łzy same płynęły z oczu od wiatru. Zero kontroli nad koniem. Twardy pysk, żadnej możliwości skrętu, wjechania na koło, o zatrzymaniu nie wspominając. Na domiar złego niedoświadczona "instruktorka" zaczęła mnie doganiać na swoim wierzchowcu. Galicja nakręciła się jeszcze bardziej. Stajnia zbliżała się zastraszająco szybko. Klacz nie miała zamiaru zwolnić. Zaczęłam się trochę bać. Przed oczami pojawiła mi się wąska furtka na tyłach podwórza i bardzo niski dach szopy, zakończony ostrą blachą bez podbicia. Klacz zmierzała właśnie tam. To było jedyne przejście od strony łąk do stajni. Wiedziałam, że się nie zmieścimy pod dachem. Przylgnęłam do szyi konia najmocniej jak tylko potrafiłam. Galicja pędem przemknęłam przez furtkę, pod niskim dachem i wparowała z impetem do stajni. Dopiero tam się zatrzymała, a ja, trzęsąc się jak galareta, zeskoczyłam z konia na miękkie nogi i łapałam oddech. Na szczęście nic mi się nie stało, ale więcej już do tej stajni nie pojechałam. 
 
Na Egerii

Pewnego wakacyjnego dnia, pod wieczór, wybrałyśmy się z koleżanką w teren. Ona na Epi, ja na Amirze, która dopiero zaczęła chodzić pod siodłem pierwszy sezon. Chciałyśmy pozwiedzać dalsze łąki i lasy, przetrzeć szlaki na nowe wędrówki. Jechałyśmy przed siebie ciesząc się pięknem przyrody. Wybierałyśmy nowe ścieżki, zupełnie nam nie znane. W pewnym momencie straciłyśmy całkowicie orientację. Zgubiłyśmy się. Słońce chyliło się ku zachodowi, a my nie miałyśmy bladego pojęcia, gdzie jesteśmy. Wjechałyśmy w kolejną dróżkę. Wyglądała obiecująco - szeroka, prosta, całkiem przejezdna. Niestety, zaprowadziła nas w gęstwinę krzaków, wysokich traw i małych drzewek. W dodatku teren zaczął robić się grząski. Nie chciałyśmy się wycofywać, więc zaczęłyśmy przedzieranie się przez chaszcze. Udało się, ale robiło się coraz ciemniej, a do domu wcale nie było blisko. Kiedy wyjechałyśmy na leśną drogę, przejezdną, stwierdziłyśmy, że trzeba powierzyć nasz los koniom. One przecież świetnie wyczuwały kierunek do stajni. Puściłyśmy luźno wodze i zdałyśmy się na końską pamięć i instynkt. Pozwoliłyśmy prowadzić się koniom. I to była decyzja trafiona w dziesiątkę! Po godzinie byłyśmy już domu. Konie bezbłędnie doprowadziły nas do stajni. I bezpiecznie. Było już całkiem ciemno, kiedy dotarłyśmy. I tak z planowanego dwugodzinnego terenu, zrobił się teren dwa razy dłuższy. W domu już się o nas martwiono. Były to czasy, kiedy telefon komórkowy stanowił wielki luksus i mieli go tylko wybrani. Nie sposób było zatem się z nikim skontaktować. GPS-a też nie było:) Na szczęście konie mają swój naturalny GPS - stale zaprogramowany na adres stajni:) 



Teraz wspominam ten teren z uśmiechem, ale były chwile, kiedy naprawdę się bałam, że nie trafimy do domu. A co najważniejsze - nowe szlaki zostały przetarte;) 
Moje konie same też przecierały sobie ścieżki. Niejednokrotnie wybrały się po kryjomu w teren:) Oczywiście za każdym razem dzięki Epi, która otwierała bramę lub rozwalała ogrodzenie na padoku. Piękny to był widok - wolne galopujące konie pośród drzew czy przez łąki. W koniach niczym nie skrępowanych odzywa się dzika natura i wrodzona chęć biegania. Nigdy nie martwiłam się, kiedy uciekały, że nie wrócą. O to byłam spokojna i jeśli tylko biegały po lesie, czekałam cierpliwie na ich powrót. Zazwyczaj wracały po kilkunastu minutach szczęśliwe, podniecone, parskające radośnie. Gorzej, kiedy obrały kierunek w stronę pól uprawnych - wtedy musiałam interweniować  starać się je przegonić, bo szkody mogłyby być spore. Raz wpadły sąsiadowi w truskawki. Na szczęście szybko przez nie przebiegły i wskoczyły w już niemal dojrzałe żyto. Tu szkody były większe, bo połamały kłosy przebiegając, każda swoim torem, wzdłuż ponad hektarowego pola. No cóż, konia nie da się dogonić:) Dobrze, że sąsiedzi wyrozumiali i nie mieli mi za złe tego końskiego wybryku. Potem śmialiśmy się wszyscy i wspominaliśmy przepiękny widok rozpędzonych koni.
Miło mi się wspomina te wszystkie przygody. Wywołują u mnie uśmiech na twarzy i poniekąd przenoszą w przeszłość...Z końmi nie można się nudzić:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz