Jeździectwo to piękna dyscyplina sportu. Zachwyca wszystkich, bez względu na to, czy są koniarzami, czy nie. Jest przecież pełna gracji i swoistego wdzięku. Z podziwem można obserwować pokazy ujeżdżenia, kiedy to konie wręcz tańczą pod jeźdźcem, czy też konkurs potęgi skoku, kiedy z kolei jeździec wraz z koniem niemal sięga chmur. Nie znam osoby, która zaprzeczyłaby pięknu jeździectwa i pięknu koni. Wiele jednak osób nie zdaje sobie sprawy, czym tak naprawdę jest jazda konna. Niekiedy myślą, że to przecież nic trudnego wsiąść na konia i jechać. A żeby jeździć sportowo, wystarczy tylko trochę poćwiczyć. Nic bardziej mylnego. My, koniarze, w pełni zdajemy sobie sprawę, co tak naprawdę znaczy jeździć konno.
Niejednokrotnie jest bardzo trudno. Nie ma co się oszukiwać - jeździectwo to nieprzewidywalny sport. Bywa też niebezpieczny, bo przecież pracujemy z żywą istotą i nie zawsze jesteśmy w stanie wyprzedzić reakcję konia. Jeżdżąc konno, trzeba być świadomym, że prędzej czy później spadniemy z konia. Nie jest to oczywiście nic strasznego, ale niekiedy upadek może spowodować u jeźdźca blokadę i lęk przed dalszą pracą. Wszystko oczywiście zależy od podejścia danej osoby do tematu oraz od okoliczności, w jakich następuje upadek. Niektóre upadki wyglądają bardzo groźnie, a jeździec wychodzi z nich bez najmniejszego szwanku. Inne, wydawałoby się, że banalne, mogą spowodować większą kontuzję. Dla mnie osobiście najbardziej frustrującymi upadkami były upadki z moich koni, zwłaszcza z Epi, gdy zaczynałyśmy się poznawać. Jakoś tak z większą siłą do mnie docierały i bardziej bolały. Nie w sensie fizycznym (choć i takich było wiele), ale bardziej duchowo je przeżywałam - "Dlaczego spadłam?Przecież mogłam się utrzymać! Gdzie popełniłam błąd?" - zawsze szukałam winy w sobie, choć nie zawsze tak było. Na niektóre upadki po prostu nie miałam wpływu. Najsilniej przeżyłam swój pierwszy upadek z Epi, kiedy zaczęłam ją szkolić pod siodłem. Szkolić to chyba za dużo powiedziane, jak na moje ówczesne umiejętności. Zaczęłam po prostu na niej jeździć.
Pamiętam ten dzień doskonale. Była końcówka listopada. Epkę miałam dopiero półtora miesiąca. Obie się siebie uczyłyśmy. Razem z koleżanką postanowiłyśmy pojeździć na maneżu. Było zimno, pochmurno, wiał wiatr i podłoże nie najlepsze, bo częściowo przymarznięte. Jednym słowem - gruda. Chciałam poćwiczyć wyginanie, skręty, zmiany kierunków, głównie w stępie, trochę w kłusie. Epi była wówczas na etapie ciągnięcia za końmi, tzn. nie najlepiej czuła się idąc swoją własną ścieżką, wolała trzymać się za zadem innego konia. Oprócz mnie i koleżanki na maneżu był jeszcze jeden koń pod jeźdźcem. Jechałam stępem przez środek ujeżdżalni, wzdłuż, chcąc zmienić kierunek. Za sobą usłyszałam tętent galopującego konia. To koleżanka zaczęła już wyższe chody. Nie wiem do dziś, jak to się stało, że nagle zaczęła jechać wprost na mnie i Epi. W pełnym galopie dosłownie otarła się o nos mojego wierzchowca. I wówczas Epi zareagowała bardzo gwałtownie - podskoczyła z czterech nóg w górę. Potem był błyskawiczny zad, głowa w dół z wyrwaniem mi wodzy, kolejny zad i moja gleba. Upadłam bardzo boleśnie, bez żadnej amortyzacji, bo bezpośrednio klatką piersiową i twarzą na grudę. Nie mogłam złapać oddechu, czułam, że odpływam w błogą nieświadomość - zemdlałam. Nie trwało to długo. Szybko zostałam ocucona, zabrana do domu właścicieli stajni, opatrzona. Byłam bardzo silnie potłuczona. Dodatkowo ucierpiał mój nos. Na początku krwawił, potem spuchł i twarz w jego sąsiedztwie przybierała kolory tęczy. Przez kilka dni w ogóle nie mogłam się ruszać. Opuściłam trzy dni szkoły. Niestety, bezpośrednio po upadku nie byłam w stanie wsiąść na konia. Zastanawiałam się, dlaczego tak się stało. Oczywiście nie była to wina konia. Epi po prostu gwałtownie zareagowała. Miała do tego jeszcze prawo, bo wcześniej nikt jej nie uczył, że pod siodłem koń nie może brykać. Możliwe były dwie opcje jej zachowania: pierwsza - chęć podążenia za koniem przebiegającym tuż przed jej nosem; druga - obrona swojej strefy poprzez dokopanie koniowi, który ją naruszył. Jakby nie było, ten upadek był dla mnie pierwszym, w którym naprawdę mocno ucierpiałam. Fakt, że nie wsiadłam od razu na konia, przyniósł także konsekwencje - lęk przed ponowną taką sytuacją. Bałam się wsiąść na Epi, zwłaszcza, gdy na maneżu były inne konie. Bardzo to przeżywałam. Wstydziłam się swojej porażki (bo tak to wtedy odbierałam - jako porażkę). Płakałam nawet w poduszkę, że boję się własnego konia, który przecież w niczym nie zawinił. Ale ten strach był bardzo silny...Dość długo z nim walczyłam. Na szczęście walkę wygrałam!
Takich przypadków jaki opisałam na swoim przykładzie, bywa naprawdę dużo. Niestety, wielu jeźdźców, wstydzi się do tego przyznać, nie chcą mówić o tym otwarcie. Ale to nie jest nic strasznego! To normalna reakcja na nieprzewidzianą i przykrą sytuację. To, że powstaje pewna bariera strachu przed kolejną jazdą, jest zrozumiałe. Ważne, aby ten strach pokonać i nie pozwolić mu sobą rządzić. Mówi się, że najlepszym lekarstwem na upadek z konia jest natychmiastowe podniesienie się i wskoczenie ponownie na jego grzbiet. To prawda, wówczas od razu pozbywamy się ewentualnego lęku i nie narasta w nas uraz do jazdy. Ale co w sytuacji, gdy nie możemy po upadku wsiąść natychmiast na konia, bo na przykład wszystko nas boli, nie możemy stanąć na nogę, coś stało się z ręką itp.? W takiej sytuacji może pojawić się lęk przed następnym treningiem. Jeśli będziemy się bać, na pewno jazda się nie uda. O tym już pisałam, że konie wyczuwają emocje jeźdźca doskonale. A zatem w spięciu i zdenerwowaniu nie ma co marzyć o udanym treningu. Taki lęk trzeba pokonywać stopniowo, powoli, aż w pełni poczujemy się bezpiecznie. U niektórych osób będzie to trwało bardzo szybko, inni będą potrzebowali więcej czasu. Najważniejsze, aby się nie poganiać. Nie słuchać "dobrych rad" kolegów w stylu "Nie marudź, tylko wsiadaj na konia, daj mu w zad i jeździj!" albo "Przestań się nad sobą rozczulać", "Albo jeździsz albo nie, nie ma czasu na pierdoły". Takie sowa potrafią wywołać jeszcze większy lęk i dodatkowo złość i zdenerwowanie. Każdy zna siebie i wie najlepiej, jak radzi sobie z lękiem. Po upadku czy wypadku z koniem, dobrze jest zacząć pokonywać barierę lęku od popracowania z koniem z ziemi, przebywania z nim, spokojnego czyszczenia, czy wyruszenia na spacer w ręku. Można poprosić zaufaną osobę, aby na przykład towarzyszyła nam podczas pierwszej po upadku próby wsiadania. I nie od razu szaleć przez godzinę czy dwie, ale zacząć od spokojnego stępa przez 15 minut, każdorazowo zwiększając czas jazdy. Dołączyć potem kłus, następnie galop i zawsze kończyć łatwym ćwiczeniem dla nas i dla konia.
Stosując taką metodę przełamania lęku, nawet nie będzie wiadomo kiedy, a strach uleci i znów poczujemy wspaniałą radość z jazdy. Bez lęku, bez stresu, bez złości. Taki błogi stan po pożegnaniu demona strachu:) Każdy, kto naprawdę kocha konie, ma w sobie ogromną siłę, aby pokonywać wszelkie przeszkody. Chęć kontaktu z koniem, obcowania z nim, wędrowania na jego grzbiecie, jest tak silna, że potrafi zwalczyć naprawdę ogromne lęki. A z każdym kolejnym upadkiem, jest coraz łatwiej. Prędzej czy później i tak na tego konia się wsiądzie, by poczuć to niesamowite szczęście. Kto raz tak naprawdę zagłębił się w świat koni, nie jest w stanie z niego zrezygnować!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz