...czyli garść wspomnień:) część III: Egeria
Długo wyczekiwana, jedyna, ukochana, taka naprawdę "moja". Od poczęcia do dnia dzisiejszego. Niezwykła jest więź z koniem, który na twoich oczach przychodzi na świat i możesz każdego dnia obserwować, jak rośnie! Tak było z Egerią. Wychuchany źrebaczek już od pierwszych chwil w łonie Epi. Wielka ostrożność, żeby znów nie stracić kolejnego konika. Niestety, Epi straciła czwórkę nienarodzonych źrebaków. Tylko Egeria urodziła się o czasie.W ogóle się urodziła...To była niezwykła chwila. Pamiętam ją, jakby to było wczoraj.Zbliżały się święta Wielkiej Nocy. Był 13 kwiecień 2001 roku. Piątek. Zostałam sama w domu i pochłonęła mnie przedświąteczna krzątanina. Specjalnej weny do porządków czy też przygotowywania potraw nie miałam, więc co chwila biegałam do stajni, żeby sprawdzić, czy z Epi wszystko w porządku. Od kilku dni zachowywała się już nieswojo. Nic dziwnego - zbliżał się przecież termin porodu. Zajrzałam do stajni i zobaczyłam, że Epcia stoi taka smętna, dość niespokojna. Weszłam do boksu i zauważyłam, że cały czas trzyma odstawiony ogon i jest on mocno zmierzwiony u nasady. Przytuliłam się do niej, pogłaskałam, przystawiłam ucho do brzucha i nagle było wielkie "chlup". Epi ustawiła się jak do oddawania moczu i sikała...Tak przynajmniej pomyślałam w pierwszej chwili, ale zdecydowanie nie było to sikanie. Odeszły jej wody płodowe! Czym prędzej pobiegałam do domu, by zadzwonić po weterynarza. Kiedy nie mogłam uzyskać połączenia, zadzwoniłam do rodziców z informacją, że Epi zaczyna rodzić i żeby szybko kontaktowali się z weterynarzem, a sama pobiegałam do stajni. Gdy weszłam, Epi już leżała. I widać było maleńkie nóżki! Poród się rozpoczął. Obserwowałam. Wiedziałam, że konik jest ułożony prawidłowo. Epi radziła sobie wspaniale. Po 20 minutach, równo o 12:00 Egeria przyszła na świat!
Łzy szczęścia płynęły strumieniami po moich polikach. Podeszłam do nich, zaczęłam pocierać młode wiechciem słomy, Epi się odwróciła i zaczęła lizać swą córeczkę. Minęło 45 minut nim przybył lekarz, a wraz z nim rodzice. Egeria jeszcze nie wstawała. Dostała zastrzyk wzmacniający i po kilku próbach wspięła się na swoje drżące nóżki.
Wszystko było w jak najlepszym porządku. Zarówno z Egerią, jak i z Epi. Ja tylko nie mogłam przestać płakać. Jak dotąd była to najbardziej wzruszająca chwila w moim życiu. Chwila, która dała mi niezwykłą radość. Naprawdę, niesamowite przeżycie.
Epi była wspaniałą matką, Egeria szybko rosła. Cechowała ją niezwykła ciekawość świata. Zwiedzała zakamarki wybiegu, kąty podwórka i oczywiście lasy i łąki, kiedy to jechałyśmy w teren we trzy. To były wspaniałe chwile! Nastał jednak czas na oddzielenie córki od matki. Nie było to wcale problematyczne, przebiegło właściwie bezstresowo. I wtedy dosłownie miesiąc po odstawieniu, pojawił się kupiec. Egeria miała być sprzedana. Cóż, taka kolej losu. Nie mieliśmy idealnych warunków na wychowywanie trzeciego konia. Ja przecież chodziłam jeszcze do szkoły, przede mną było dużo nauki, zbliżająca się matura. Realia życia, po prostu. Oswajałam się z myślą, że Egeria opuści Stajenkę. Na pamiątkę ucięłam kosmyk włosia z jej ogona (mam go zresztą do dziś). Ten dzień też doskonale pamiętam. Był październik. Zimno, szaro, ponuro. Siąpił deszcz, wiał wiatr. Egeria miała lekki katar. Przygotowałam ją do podróży i czekałam. Płakałam. Tym razem nie z radości...Kupiec przybył. Doznałam szoku, kiedy zobaczyłam środek transportu - odkryty wózek do przewozu świnek! Przed nim oczywiście ciągnik. Z nieba kapało, było zimno, wiało, a Egeria była przeziębiona! No i nastał pierwszy konflikt. Nie chciałam się zgodzić na taki transport. Nie było daleko, bo 15 km, ale nie takim wózkiem w taką pogodę! Trudno, jakoś przełknęłam i zaczęłam myśleć o zabezpieczeniu Egerii przed tym chłodem, a w końcu pertraktować transport w inny dzień, kiedy będzie cieplej. Kupiec przystał. Powiedział, że załatwi sobie krytą przyczepę do przewozu koni i przyjedzie. Przynajmniej częściowo mi ulżyło. Przyszła zatem pora na rozliczenie. Dostałam pieniążki do ręki, przeliczyłam i nie zgadzała mi się kwota z tą ustaloną o 150 zł. Grzecznie zapytałam o co chodzi, czy pan się pomylił, a ten z uśmiechem na ustach powiedział, że przecież tyle to już mogę spuścić za konia, który i tak będzie tylko stał w stajni. I w tym momencie mną zatrzepało. Oddałam panu pieniążki i uprzejmie poprosiłam go, aby więcej nie pokazywał mi się na oczy, bo z nieuczciwymi ludźmi nie chcę mieć nic wspólnego. Inna była umowa co do przeznaczenia konia i do warunków, w jakich będzie przebywał. Nagle wszystko się odmieniło w dniu finalizacji. Egeria miała pojechać nie tam, gdzie było mówione, miała stać w szopce na uwiązie jako towarzyszka dla klaczy, która w tejże szopce, jak się później dowiedziałam, stała samotnie od roku i dosłownie nigdzie nie wychodziła! Nie mówiąc już o jakiejkolwiek pracy wierzchowej! Nie mogłam na to pozwolić! Egeria została.
Niedoszłego kupca nie widziałam już nigdy więcej. Z daleka od takich ludzi! Koń żyje, nie można go traktować jako zachciankę, fanaberię, chwilową potrzebę. Decydując się na zakup konia, należy podejść do tego odpowiedzialnie. Koń to nie rower!!!
Do dziś, na wspomnienie tamtego dnia, odczuwam emocje. Ale i ulgę. Egeria została. Moja Egeria została ze mną...
Uczyłyśmy się wszystkiego od początku. Prowadzenie na uwiązie, lonżowanie, pierwsze zakładanie ogłowia i siodła. Wspaniała przygoda dla konia i dla mnie. Zbudowałyśmy niezwykłą nić przyjaźni koń-człowiek. Tak, jestem z tego dumna. I szczęśliwa:)
Ujeżdżanie Egerii było przyjemnością. Zero buntu, zero strachu, zero stresu. Tylko pytające końskie oczy - "czy jesteś pewna, że te wszystkie paski i to siodło na grzbiecie nic mi nie zrobią?" Zaufanie:) Jakież niesamowite to było uczucie, kiedy pierwszy raz znalazłam się na grzbiecie Egerii! Jakże było cudownie pojechać w pierwszy teren! Jakże cudownie czuć jej podniecenie tym nowym, nieznanym odczuciem! Po prostu bajka!
I ta bajka trwa do dziś, choć nie bez przygód. Przechodziłyśmy też z Egerią okres buntu. Objawiał się on niepohamowaną chęcią biegania. Gdy tylko widziała łąkę lub większą przestrzeń, potrafiła wyrwać mocno do przodu. Wówczas już tylko ja na niej jeździłam w tereny, dla bezpieczeństwa innych lub osoba bardziej doświadczona. Byli jeźdźcy, którzy nie mogli wyjść z podziwu nad jej chęcią do pracy i energią. Byli i tacy, u których Egeria wzbudzała strach. A kto się bał, nie pojeździł na Egerii. Nie każdy potrafił się z nią dogadać. Egeria potrafiła wybrać sobie jeźdźca. I tak jej trochę zostało. Nie zapomnę nigdy pewnej dziewczyny, która nade wszystko chciała pojeździć na Egerii na padoku. Nieźle radziła sobie w siodle, ale nie była na tyle zaawansowana i doświadczona, aby zgrać się z Egerią. Po jej usilnych błaganiach w końcu ustąpiłam - osiodłałyśmy Egerię. Jakże owa dziewczyna była zadowolona, że w końcu siedzi na tym wierzchowcu. Widziałam dumę w jej oczach. Ale i w oczach Egerii też coś widziałam...
W stępie było w porządku. Dogadywały się. Pozornie. Ale tylko ja to widziałam. Dziewczyna nie potrafiła dostrzec swoich błędów. Nie zapomnę, jak powiedziała do mnie z siodła : "A widzi pani, mówiła pani, że sobie nie poradzę na Egerii, a ona jest taka kochana". Przeszłyśmy zatem do kłusa. Pierwsze koło, drugie koło, trzecie koło...Poprosiłam o mocniejsze zebranie. Delikatne zastosowanie wodzy i łydki. Było za mocno, Egeria przyspieszyła, a potem dziewczyna w pierwszym odruchu pociągnęła do siebie mocno za wodze. I to był jej błąd, przed którym przestrzegałam. Egeria zagalopowała. I tak sobie galopowała spokojnie okrążenie za okrążeniem, w ogóle nie słuchając jeźdźca. Dziewczyna, nie przyzwyczajona do intensywniejszej pracy, nie nauczona odpowiednich reakcji i używania pomocy ze zrozumieniem dla konia, a nie siłowo, w końcu wymiękła. "Niech ją pani zatrzyma, błagam!"-zawołała po dobrych kilku minutach niepanowania nad koniem. Zatrzymałam. Koń był trochę zdenerwowany. Wsiadłam, uspokoiłam. Dziewczyna nie chciała już wsiąść. Zresztą, nie mogłaby nawet. Egeria spokojnie odchodziła w tył, gdy tylko owo dziewczę się do niej zbytnio zbliżyło. Nigdy więcej już do mnie nie przyjechała. Nie mogła pogodzić się ze swoją porażką i przyznać do tego, że ma jeszcze zbyt małe umiejętności, aby poradzić sobie z każdym koniem. Nie wiem, czy w końcu to zrozumiała. Życzyłam jej tego, aby pochyliła głowę. Wówczas miałaby naprawdę spore szanse na dobrego jeźdźca. Ale bez pokory niewiele się osiągnie. Lub przynajmniej nie na długo.
Tak to z tą Egerią bywało:) Woziła na swoim grzbiecie kilku świetnych koniarzy, dobrych jeźdźców. Teraz trenuje już mniej. Miała bardzo poważną kontuzję. W terenie. Wpadła lewą przednią nogą w dziurę przepustową. Betonowy krąg przeciął jej ścięgno. Szczęście w nieszczęściu, że prostownik, nie zginacz. Operacja. Ból. Strach. Niepewność i łzy. Rok rehabilitacji. Oddech ulgi, bo dzięki wspaniałym lekarzom Egeria wróciła pod siodło. Wiadomo, pełnej sprawności nie odzyskała, jeździmy ostrożnie, nie skaczemy, nie podjeżdżamy po stromizny, uważamy na ścięgna. Ale jeździmy! I to jest piękne!
Decydując się na życie z końmi postanowiłam sobie jedno - będę z nimi na dobre i na złe. Być może niektórzy uznają mnie za wariatkę, która nierealnie podchodzi to realiów dzisiejszego świata. Trudno. Ja po prostu wariacko kocham konie i walczę o swoje marzenia:)
Pozdrawiam wszystkich końskich szaleńców!!!
Pani Agnieszko bardzo podoba mi się pani blog.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam panią, Egerię, Epi i Amirę!!!
PS.: To ja Ada.
Dziękuję:)A konie porządnie wygłaszczę od Ciebie,Ado:)
Usuń