...czyli garść wspomnień:) część II: Amira
Przybyła do mnie jako 1,5 roczna klaczka, dokładnie 28 sierpnia 1999 roku. Początkowo miałam ją tylko w dzierżawie, jako towarzyszkę dla Epi, która niestety została sama w stajni, a przecież potrzebne jej było towarzystwo. Amirka przezimowała w Stajence, zdążyła się już zadomowić i zaprzyjaźnić z Epi, aż tu pewnego dnia, z końcem zimy 2000 roku, właściciel Amiry oznajmił, że znalazł na nią kupca, ale ponieważ jestem dzierżawcą, daje mi prawo pierwokupu konia. Miałam tylko 1 dzień, aby się zastanowić. Nie musiałam - od razu wiedziałam, że Amira będzie moja:) I tak właśnie oficjalnie jest pod moją opieką od 8 marca 2000 roku.
Przybyła do Stajenki jako klaczka młodziutka, surowa, jeśli chodzi o jakąkolwiek pracę pod kątem jeździeckim. Wiedziałam, że nadejdzie taki moment, kiedy Amirę trzeba będzie osiodłać. Nie miałam zbytniego doświadczenia z młodymi końmi, nigdy przecież nie zajeżdżałam żadnego rumaka. A tu nagle takie wyzwanie. Przygotowywałam się do tego teoretycznie, bo praktycznie nie miałam takiej możliwości. Jedynie obserwowałam zmagania innych (i to dosłownie zmagania) podczas prób zajeżdżania młodych koni. Nie podobało mi się to. W końskich oczach widziałam strach i niepewność. Nie chciałam, żeby Amira też miała takie przerażone spojrzenie...Zaczęłam pracować z nią powoli, stopniując wymagania po trosze. Najważniejsze było zaufanie. Najpierw oprowadzałam ją w ręku, lonżowałam na samym kantarku, potem przyzwyczajałam do obecności wędzidła w pysku, prowadzałam ją delikatnie w ogłowiu, aż przyszedł czas na siodło. Najpierw kładzenie czapraka - to było wielkie wydarzenie dla Amiry:) Obserwowałam to jej zdziwienie w oczach, kiedy położyłam czaprak na grzbiecie. Nie bała się, nie była przerażona, a jedynie mocno zainteresowana. Obwąchiwała go z każdej strony. Z siodłem też nie było problemów. Nawet nie pamiętam, żeby wierzgała, kiedy pierwszy raz biegała z zapiętym na grzbiecie siodłem. Była tylko wszystkim zainteresowana. Po pełnej akceptacji siodła, nadszedł czas na akceptację ciężaru jeźdźca. I tu Amira po raz kolejny okazała się rewelacyjna - wsiadłam i po prostu pojechałam! Zupełnie tak, jakby ten koń był już doświadczonym wierzchowcem. Jakże ja byłam wtedy szczęśliwa! Popłakałam się z radości siedząc na Amirce. W końcu dokonałam tego sama - to był dla mnie, młodej koniary, naprawdę wielki wyczyn! I naprawdę byłam z siebie dumna. Oczywiście pierwsze jazdy nie były długie i bardzo delikatne, ale na szczęście miałam czas, aby trenować regularnie. I tak Amira stała się koniem wierzchowym. Oaza spokoju, klacz bardzo łagodna, ufna i wierząca, że człowiek nie zrobi jej krzywdy. Pozwalała zrobić ze sobą naprawdę wszystko. Owszem, zdarzało jej się czasami czegoś wystraszyć, zwłaszcza w pierwszych terenach, ale to wypłoszenie polegało jedynie na wzdrygnięciu lub leciutkim żwawym kroku naprzód.
Amira bardzo szybko stała się ulubienicą dzieciaków. Tak zresztą zostało do dzisiaj. Pasowały jej spokojne i powolne jazdy pod początkującymi jeźdźcami. Jakoś nigdy jej się specjalnie nie spieszyło do przodu. Posłuszna i grzeczna szybko zyskała sobie opinię "super konika". I tak zostało do dzisiaj. Niekiedy Amirka jest wręcz flegmatyczna, ale potrafi też pokazać swój dziki charakter. Zwłaszcza w terenie. Tak, na łąkach zdecydowanie budzi się w niej instynkt dzikiego rumaka. Chętnie idzie do przodu, uwielbia prowadzić zastęp. I z reguły zawsze go prowadzi, bo jadąc z tyłu, robi wszystko, aby jak najprędzej znaleźć się na czele. Jest bardzo odważna i pewna jako koń czołowy. Ma też pewną cechę, którą cenię sobie u niej niezwykle mocno - jeżeli jedziemy w teren i koń idący za Amirą, chce ją wyprzedzić, Amira wówczas się zatrzymuje lub zwalnia do niższego chodu. Absolutnie nigdy nie napędza się i nie nabiera ochoty na wyścigi, jak to przecież często z końmi bywa. To naprawdę bardzo ważna cecha, która pozwala mi na zachowanie maksimum bezpieczeństwa podczas wycieczek na końskim grzbiecie.
Amirka ma zupełnie inny charakter niż Epi, o której pisałam w pierwszej części moich wspomnień. Mam tu na myśli głównie zachowanie pod siodłem. Tak, to zdecydowanie są dwa przeciwieństwa. Na Amirze pojeździ każdy, na Epi już nie. Amira jest mniej wymagająca i z łatwością toleruje niedoskonałości młodych jeźdźców. Nawet jeśli takowy nie przyłoży odpowiednio łydki, czy nie odchyli wodzy przy skręcie, Amira i tak pójdzie do przodu. W stępie i w kłusie zawsze, tylko z galopem trzeba się bardziej wysilić. Miała kiedyś taki okres, że w ogóle nie chciała galopować na maneżu, po prostu nie chciało jej się wysilać i biegać. Ileż razy jeźdźcy "mordowali się", żeby w końcu ruszyć galopem. Tak, w tym względzie Amira bywała wyjątkowo uparta:)Czasami jeszcze jej się to przypomina. Po prostu - wykorzystywała sobie słabości jeźdźców. Zdarzało się, że musiałam jej dosiąść, aby choć raz zagalopować. Cwaniara, od razu wiedziała, że nastąpiła zmiana na jej grzbiecie. Leciutka łydka i galop gotowy. Potem już było łatwiej:)
Uwielbiam te wspomnienia! Kiedy tak o nich piszę, od razu przed oczami pojawiają mi się obrazki z dawnych lat, z naszych początków, z pierwszych jazd rekreacyjnych, z wycieczek terenowych. Amirka dawała i daje mi tyle radości! Daje też radość innym osobom - tym, które na niej jeżdżą, a taka radość cieszy mnie ze zdwojoną siłą.
Piszę tak o tej mojej Amirze w samych superlatywach, ale wierzcie mi, że był też wielki okres buntu. Mniej więcej w 5 roku życia Amiry. Bunt był dość mocny - brykała przy zagalopowaniu i w galopie w terenie na dłuższych prostych. Nie ważne było, kto na niej siedział, adept, czy doświadczony jeździec - każdy musiał zaliczyć glebę. Na szczęście trafiało na prawdziwych koniarzy:) A bunt szybko minął i odszedł we wspomnienia, które teraz wywołują uśmiechy na twarzach.
Oprócz tego, że Amirka jest tak spokojną klaczą pod siodłem, spokój zachowuje także przy wszelkich zabiegach pielęgnacyjnych i weterynaryjnych. Czasem się wierci, ale pozwala na założenie opatrunku, zrobienie zastrzyka, dokładne zbadanie. Miała w latach swojej młodości przygodę z zamarzniętą rzeką - to była jej pierwsza kontuzja, która unieruchomiła ją na kilka tygodni. Na szczęście nie stało się nic poważnego, po prostu rozcięła dość głęboko skórę na lewej przedniej nodze i miała kilka innych skaleczeń na ciele. Jak to się stało? Pierwszej zimy, kiedy jeszcze ją dzierżawiłam, weszła na zamarzniętą rzekę, która płynie sobie przez wybieg, na którym konie latem się pasą i na który są wypuszczane. Lód nie był na tyle gruby, aby utrzymać bez mała 500 kilogramowe cielsko. Połamał się pod nią, kalecząc ją głęboko w nogę. Przemoczona i zziębnięta wydostała się na drugi brzeg rzeki, a w jej oczach malowało się wielkie przerażenie. Na szczęście tym razem lekarz był szybko na miejscu, rana została zszyta, pozostałe skaleczenia opatrzone, a Amirka rozgrzana i wysuszona. Teraz już wie, że zimą nie wchodzi się na zamarzniętą rzekę.
Na szczęście spośród moich trzech klaczy, przynajmniej Amira nie bywała zbyt często kontuzjowana. Czasem zdarzały się jakieś lekkie kulawizny i raz miała dość silną kolkę, ale na szczęście sonda pomogła jej natychmiastowo. Nie miała jednak szczęścia, aby być matką. Raz urodziła pięknego ogierka - Afisza, ale niestety, miał wrodzoną wadę genetyczną i żył tylko 62 godziny. Od tamtego czasu Amira nie była już matką.
Uwielbiam ją! Jestem niezmiernie wdzięczna losowi, że skrzyżował nasze drogi. Amira to naprawdę wspaniała klacz! Ma świetny i chętny do współpracy, zrównoważony charakter i z roku na rok jest inna z wyglądu - przybyła do nas jako gniada klacz wpadająca w lekką siwiznę, a teraz jest klaczą siwą z czerwoną hreczką:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz