...czyli garść wspomnień:) część I: Emetyka
W jednym z moich wcześniejszych postów pokrótce przedstawiłam historie moich koni. Teraz chciałabym je nieco rozwinąć, bo z każdą z moich klaczy związane są przeróżne przygody, radości i smutki. Każda uczyła i uczy mnie czegoś nowego. Zacznę od Epi - przywódczyni w Stajence:)
EPI
Mimo swojego już nie najmłodszego wieku, Epi wciąż ma niesamowitą energię. Stoicki spokój w obejściu, wulkan energii pod siodłem. Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy ujrzałam ją po raz pierwszy. Jak już wcześniej wspomniałam, Epi mnie po prostu oczarowała. Już wiedziałam, że będzie moja.
Przeżyłyśmy ze sobą już przeszło 16 lat. Różnie bywało. Pierwsze jazdy były bardzo trudne, pierwsze upadki bardzo bolesne. Każde niepowodzenie przeżywałam dość mocno. Szalałam z radości po udanych treningach. Kiedy w moim życiu pojawiła się Epi, nie byłam doświadczonym jeźdźcem. To doświadczenie zdobywałyśmy razem. To przy niej uczyłam się także zachowania koni i końskiego języka. Nie wspomnę już o cierpliwości i odpowiedzialności. Te cechy cenię sobie bardzo mocno. Cieszę się, że je w sobie wykształciłam, w dużej mierze właśnie dzięki koniom. Pomagał mi także mój upór - co postanowiłam, musiałam zrobić, choćbym miała stawać na rzęsach! Pamiętam moje problemy z zakładaniem ogłowia. Ja - niewielka istotka i Epi - silna klacz. Kiedy tylko próbowałam założyć jej uzdę, po prostu podnosiła głowę do góry i potrafiła tak stać bez ruchu, z łbem zadartym. A moje ręce były za krótkie, aby móc dosięgnąć choćby jej nosa. I tkwiłyśmy tak razem, każda ze swoimi myślami i założeniami. Ja myślałam "i tak ci założę to ogłowie", a Epi pewnie "i tak nie opuszczę głowy":) Siłować się z nią nie miało najmniejszego sensu - koń przecież zawsze wygrywa taki pojedynek. Zresztą, nigdy nie lubiłam być do niczego zmuszana i z takim samym założeniem podchodziłam i podchodzę do koni - bez zmuszania. Nie zawsze mi się oczywiście udawało. Czasami traciłam cierpliwość, często wtedy lały się łzy i wmawiałam sobie, że do niczego się nie nadaję. Ale kiedy już wszystkie łzy (na dany moment oczywiście) wylałam, brałam głęboki oddech i próbowałam od nowa. Próbowałam dopóty, dopóki nie osiągnęłam zwycięstwa. To samo było z podawaniem nóg do czyszczenia, nagłymi zmianami kierunku w pełnym galopie, wyjeżdżaniu z ujeżdżalni, gwałtownymi zatrzymaniami, które najczęściej kończyły się upadkiem. Nigdy nie zapomnę mojego zwątpienia i zrezygnowania, kiedy to podczas Hubertusa w 1998 roku, Epi robiła wszystko na opak. Tym samym dezorganizowała przebieg uroczystego terenu. Cały zastęp szedł kłusem, Epi musiała galopować. Cały zastęp skręcał w prawo, Epi skręcała w lewo. Wszystkie konie przeszły przez rowek, Epi została po drugiej stronie. Konie spokojnie galopowały, Epi musiała wszystkie wyprzedzić, łącznie z czołowym, i wprowadzić zastęp w ostrym galopie w wąską leśną drogę. Mogłabym mnożyć takie przykłady z naszych początków. Moje Spełnione Marzenie często wystawiało mnie na próbę charakteru:) Ale nie poddawałam się i dążyłam, niekiedy naprawdę maleńkimi kroczkami, do naszej wspólnej harmonii. A kiedy po raz pierwszy ją poczułam, też się popłakałam, tym razem ze szczęścia. Moja cierpliwość i zdeterminowanie zostały nagrodzone. Nie ma bowiem nic piękniejszego niż moment, kiedy w stu procentach czujesz się pojednany ze swoim koniem!Kiedy wiesz, że koń ufa tobie, a ty możesz zaufać jemu. Moment, kiedy dogadujecie się w sposób niezauważalny, tylko wam wiadomy. Zaufanie to podstawa w relacji koń-człowiek. Jeśli nie ma zaufania, nie ma harmonii. Nie ma tego piękna w jeździe i wspólnej pracy z koniem. To takie wspaniałe, gdy koń potrafi niemalże odczytać twoje myśli!Tak teraz mam z Epi. Niektórzy śmieją się, że zaprogramowałam konia, że włączam mu zdalne sterowanie:)Przykład? Prowadzę jazdę na lonży, Epi chodzi sobie grzecznie w kółeczko, tłumaczę młodemu adeptowi sztuki jeździeckiej na czym polega kłus i zasada anglezowania. Kiedy teoria zostaje przedstawiona, czas na pierwszą próbę kłusa. Sygnalizuję, że zakręcimy jedno koło, na próbę. Pytam: "Możemy zaczynać?"Uzyskuję odpowiedź twierdzącą, patrzę na Epi i myślę sobie "jedno koło spokojnym kłusem". Koń rusza. Zakręca pełne koło, przechodzi do stępa. Ja tylko patrzę i myślę...I to jest naprawdę niezwykłe. Czasem muszę się pilnować, żeby nie pomyśleć o zagalopowaniu na pierwszej jeździe;)
Z Epi znamy się już na wskroś. Wiem, kiedy jest chętna do wzmożonego wysiłku, a kiedy woli pojechać sobie na relaksujący spacer po lesie. Wiem, kiedy coś ją niepokoi, wzbudza jej ciekawość kiedy ma chęć na głaskanie, a kiedy woli zostać sama. Potrafię zauważyć chochliki w jej oczach i chęć do żartów oraz nie najlepszy humorek. Od razu wiem, kiedy coś jej doskwiera. Epi w wyraźny sposób potrafi mi to powiedzieć. Dogadujemy się zarówno z ziemi, jak i z siodła. Owszem, czasami bywają jakieś zgrzyty, ale to naturalne. Człowiek ma prawo mieć gorszy dzień, koń także.
Zaufanie koń-człowiek przejawia się także w codziennym obejściu oraz przy wszelkich zabiegach pielęgnacyjnych i weterynaryjnych. Epi przeszła kilka poważnych kontuzji, które wymagały dość długiej rehabilitacji i wielu, dla konia nieprzyjemnych i strasznych, zabiegów. Pierwszą taką kontuzją było nacięcie ścięgna przy mięśniach prostujących stawy palcowe w kończynie przedniej. Głęboka rana, silny krwotok, koń na trzech nogach. Pierwsza pomoc lekarza weterynarii była bardzo nieudolna, jedynie ulżyła Epi w bólu. Dopiero weterynarz, który od lat sprawuje opiekę nad moimi końmi, postawił prawidłową diagnozę i naprawił błąd swego poprzednika. Dlaczego nie przybył od razu?Bo był 200 km dalej, więc siłą rzeczy zostałam zmuszona do interwencji lekarza dyżurnego. Na szczęście wszystko się udało, ścięgno zostało zszyte, rana dość dobrze się goiła. Epi znosiła zmiany opatrunków ze stoickim spokojem, tak jakby wiedziała, że to dla jej dobra. Stała w stajni prze bite 8 tygodni. Potem lekkie spacery, co było trudne, zważywszy na jej energiczny charakter, ale jakoś dawałyśmy radę. Powoli wracała do pełni sił. Dziś po tej kontuzji nie ma najmniejszego śladu, nawet blizna nie pozostała. Ta sytuacja była i dla mnie nie lada wyzwaniem. Nigdy wcześniej nie widziałam tak cierpiącego konia. Za wszelką cenę chciałam jej jak najszybciej pomóc i ulżyć w cierpieniu. Pielęgnowałam ją z największą troską i czułością, uspokajałam głaskaniem i spokojnym szeptem. A Epi słuchała...Po tej historii, takiej pierwszej poważnej kontuzji, która dotknęła konia, a także mnie, jako właścicielkę, zrozumiałam, że nie zawsze będzie kolorowo, że takie chwile też wpiszą się w nasze życie. I wpisywały się. Była jeszcze kontuzja stawu barkowego, pojawiła się alergia, zatrucie zepsutym sianem i kolka, poronienia ciąży, drobniejsze kulawizny, pęknięcie kopyta, otarcia, zadrapania, skaleczenia. Z większością drobnych urazów radzę sobie sama. Apteczka jest zawsze w pełni wyposażona. To przecież ja jestem odpowiedzialna za udzielanie pierwszej pomocy koniowi. Trzeba też się nauczyć, kiedy można poradzić sobie samemu, a kiedy interwencja weterynarza jest niezbędna. Razem z Epi przecierałyśmy i te szlaki.
Nie sposób opisać tu wszystkich historii, wszystkich przygód, tych dobrych i tych mrożących krew w żyłach (a takie też bywały i mroziły krew zwłaszcza moim rodzicom). Każdy dzień niesie coś nowego. Każda chwila czegoś uczy.
Epi to końska indywidualność, ma swój charakter, silny charakter. Potrafi wystawić jeźdźca na próbę. Jeśli jeździec nie będzie pracował, Epi też nie będzie. Na niej nie da się wozić. Ona uczy perfekcji. Źle przyłożona łydka nie zadziała. Wbicie pięty ją rozzłości. Niestabilna ręka usztywni. Jeżdżenie na siłę i zmuszanie do wykonania ćwiczenia bez porozumienia, zdenerwuje. A granie z nią w tzw. odbijanie piłeczki "jak ty tak, to ja tak", zawsze prowadzi do tego samego rezultatu - jeździec schodzi sam, albo Epi mu w tym skutecznie pomaga:) Koń wymagający, ale jeśli tylko nawiąże z jeźdźcem nić porozumienia, chodzi jak przysłowiowy szwajcarski zegarek i daje z siebie wszystko!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz